Teksty dyktand

2018

Żubry i Podejźrzon księżycowy

Najprzeróżniejszych rozrzewnień feeria wprawiła mnie w ekstrahumor, gdy wpółprzytomna po nieledwie udręczającej podróży taborem PKP zadzierzgnęłam wreszcie znajomość z ulokowaną na prawie, o dziwo, magdeburskim wsią Niemyje-Ząbki w województwie podlaskim i bielskim powiecie. Jest ci bowiem Podlaskie prywatnym mym rogiem Amaltei i nie zdarzyło się nigdy, by skrewiło, gdy chodzi o moją uciechę. Przeciwnie, wzniósłszy się na wyżyny odprężającej ludyczności za naszym pierwszym rendez-vous region ten, Ziemią zwany Podlaską, nie ustaje w poszerzaniu wachlarza pożywek dla mojej wiecznie głodnej harców, zbytków i figli-migli psyche. Weźmyż żubry. Ich horrendalna postura plus introwertyczny przechył każą mi wierzyć, żeśmy są zgoła pobratymczymi duszami. Abstrahując zaś od materii charakterologicznych ubóstwiam barbarzyńską włochatość ich kożuchów. Rozaniela mnie również nieożywiona przyroda owej kniei, w której Matka Natura chowa kooh-i-nor ojczystej przyrody: podejźrzona księżycowego, cherlawy, acz dumy badylek z rodziny nasięźrzałowatych. Egzystują tam też sarny. Tak że ten, normiki i memiarze, „posłuchajcie”, jak wołał poeta, „i zważcie u siebie”: Podlaskie zawsze na propsie.

2017

O żądnej sławy Brunhildzie

      Dwudziestopięcioletnia Brunhilda nieprzerwanie marzyła o sławie. Czy wicher, czy mżawka, dbała nie tylko o swój image, ale także o wykształcenie. Na co dzień była studentką szeregu kierunków studiów: kulturoznawstwa, socjologii, reżyserii, weterynarii oraz public relations. Żywiła nadzieję, że właśnie taki aliaż zapewni jej chwałę i prestiż wśród lokalnej wspólnoty.

     Nie tylko z racji obranej drogi edukacji, ale i z powodu niepomiernej pasji, Brunhilda ubóstwiała media. Rzecz dotyczyła każdziutkiej ich postaci: od mass mediów, przez nowe media, po media społecznościowe. Brunhilda zdawała sobie sprawę z ich bezwyjątkowej wszechmocy. Z tegoż też powodu, niemalże każdego dnia udostępniała w sieci co niemiara selfie. Nic to, że stworzony przez nią sieciowy image nijak się miał do realnego pierwowzoru.

    Dziewczęciu chadzały po głowie najprzeróżniejsze przedsięwzięcia i dążenia, wszak nasłuchała się niekonwencjonalnych i arcydziwnych klechd o dochodzeniu do sławy. Priorytet miała jeden: jak największy rejwach i wrzawa. Motto także jedno: „Nieważne jak mówią, ważne by nie strawestowali nazwiska”. Czegóż więc nie próbowała?! Wojaże Brunhildy nie miały końca. To teleturniej, to talk-show, to telewizja… Niepokorna i zhardziała Brudzia wytrącała z równowagi szerokie rzesze telewidzów i radiosłuchaczy. Gdzieżbyś nie spojrzał, tam facjata Brunhildy.

    Niebywałym kazusem Brudzi wpierw zajęła się Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. W jej ślady podążyła zaś Rada Etyki Mediów. Rozwydrzonej dziewuchy poszukiwano także w świecie cyfrowym. Na nic się jednak zdały wietrzenia internautów. Co prawda nie raz, nie dwa wyniuchano w sieci fotografijki stworzenia o podobnych personaliach, lecz za żadne skarby nie powiedziałbyś, że to nasza Brunhilda.

    Zagadkowa historia znalazła rozstrzygnięcie podczas XV Mistrzostw Ortograficznych Jaworzna. Żądna sławy, lecz nieco strwożona Brunhilda przybyła także tam. Od samiuchnego początku dyktanda, skrzętnie dokumentowała swoje zmagania w internecie. Jakże wielkie było zdziwienie jury, gdy odkryto, że niepozorne dziewczę z pierwszej ławki to zdobywająca media Brunhilda!

2016

Strwożony Bożydar

Wielgachny Bożydar, ponaddwudziestoletni pół-Ślązak, już od samiuchnego brzasku roztrząsał językowe zagwozdki. Niestraszna mu była jesienna chlapa i mżawka. Żądny ortograficznego współzawodnictwa, chyżo zdążał do Jaworzna. Droga nie szczędziła mu złowróżbnych omenów. Już w wąskotorówce przyszło mu spotkać nie lada rozsrożone stworzenie. Istne to było kuriozum! Ohydne indywiduum spozierało spode łba.

  • Bileciki do kontroli! – niemożebnie rzęziła kreatura.

Półprzytomny Bożydar pierzchnął, aż się kurzyło. Hardo wbiegł na pobliski pasaż. Skołatane serce Bożydara znów się strwożyło. Arcygroźny dźwięk chichotu autochtonicznych chuliganów wydawał się być wręcz histeryczny. Ci niby-jeźdźcy Apokalipsy, ni stąd, ni zowąd, poczęli przekomarzać się po cerkiewnosłowiańsku. Bożydar struchlał nie na żarty. Dyktando tuż-tuż, a tu takie bezprecedensowe siurpryzy!

Wreszcie dotarł do celu. Sala pękała w szwach. Serce półprzytomnego Bożydara grzmociło ponadprzeciętnie. Chłopczyna przycupnął nieopodal pulchnej, pachnącej hibiskusem damulki. W ręku dzierżył chabrowy długopis, który na co dzień spoczywał w ciemnofioletowym etui.

Bożydar wiedział, że ortograficzne mistrzostwa to nie żadne hocki-klocki. Zrazu przypomniały mu się wszelkie gżegżółki, żupany i pohulanki… Znużony oczekiwaniem spojrzał z półuśmiechem na jury.

– Zacznijże dyktować! – wykrzyknął. Żądza tytułu arcymistrza ortografii okazała się niezwyciężona.

2015

Zażywny Lech

     Obyż dla młodzieży rzecz ta nie była novum! Wszak żniwo żmudnych badań dowodzi, że dla potężnej rzeszy kilkunastolatków najnowsze dzieje to niemalże klechdy lub co najmniej dykteryjki. Posłuchajcież więc młodzi, gdyż nie na miejscu jest się zżymać.

Wszyściuchno zaczęło się zgoła niepozornie. Robotnicze postulaty końca lat siedemdziesiątych broniły łamanych w zatrważający sposób praw pracowniczych. Rychło wzbogacono je żądaniami o charakterze politycznym. Miniproblemy Stoczni Gdańskiej obnażyły brzemię ciążące całemu narodowi.

Niejeden Polak z półuśmiechem wspomina dziś przesławny skok Lecha Wałęsy. Jednakże nie były to żadne hocki-klocki, gdyż sprężysty sus przez płot okazał się istnym przełomem dla burzliwych losów ówczesnej Polski. Wielu współobywateli półdrwiąco też wspomina moment podpisania gdańskich porozumień sierpniowych, gdy rzeczony już Wałęsa dzierżył w ręce ciemnoczerwony, wielkowymiarowy długopis. Nie wahał się ni chwili i żwawo parafował ten, jakże niebłahy dokument.

Niechże nie będą to żadne śmichy-chichy, gdyż ni stąd, ni zowąd nasz kraj obiegł news zgoła radosny. Zażywny Lech miał niebawem dostąpić nie lada zaszczytu. Norweski Komitet Noblowski docenił zasługi naszego krajana i orzekł o uhonorowaniu go Pokojową Nagrodą Nobla.

Targany przez żywot wte i wewte, siedemdziesięciodwuletni dziś Lech Wałęsa, nie składa rynsztunku. Niezmiennie, co ranka w te pędy podąża do swego przesławnego biura, by eksplikować i bez żenady opatrywać komentarzem bieżące wydarzenia.

Niełatwe to były czasy, lecz po dziś dzień ostały się dla potomnych przewyborne, pierwszorzędne wręcz pieśni bardów. Niepłochliwe wtenczas strofy rozpraszały różnobrzmiącymi tonami wszechogarniające znużenie i trwogę.

2014

Trzy dni w nieprzyjaznych Tatrach

Do schroniska przybyliśmy z dużym opóźnieniem, tuż-tuż przed północą. W połowie podróży  urwała się rura wydechowa, na zakopiańskiej szosie zatrzymał nas tłum ekologów protestujących przeciw zajeżdżaniu koni, przewożących turystów do Morskiego Oka, a na koniec gruchnęła wieść o zaginionej grupie Azjatów, niedoszłych zdobywców Trzech Koron.

Od rana śnieżyca, zadymka, halny, nic nie widać. Gdy przerzucamy się śnieżkami, jedna z kul trafia w wiszącą lampę. Strzeliło, zachybotało, rozsypało się szkło. Zanim pojawił się gospodarz, umykamy do holu, gdzie swoje sztalugi rozłożyli czterej malarze pór roku, którym towarzyszą smukły chart i żółty kundel o ciemno upstrzonej sierści. Na nasz widok, psy unoszą się w górę i wtedy, by je ominąć, ktoś niechcący zawadza rękawem kożucha o biel  olejnej „Zimy”. Biegnę mu na ratunek i wtedy jaskrawozielona trawa „Wiosny” odbija się na moich spodniach. Choć „Lato” i „Jesień” wcale nie ucierpiały, oburzeni malarze chórem wrzeszczą: wynocha! Ruszamy więc w stronę najbliższego baru, ale ten lokal właśnie zamykają, bo jakiś nietrzeźwy taternik poturbował wypchanego misia.

W przeddzień igrzysk międzyszkolnych spotkały nas dalsze nieszczęścia. Kiedy lider naszej hokejowej drużyny –  pół Polak, pół Szwed  Eryk Wielki – pośliznął się na gruszce i zwichnął nogę, nie mieliśmy już żadnych szans. Przeżuwając klęskę, popołudniową porą wróciliśmy do  domu. Zakatarzeni, zakapturzeni pechowcy z Jaworzna.

2013

Wyprawa w Beskidy

W późnojesiennym pejzażu pachną świerki i modrzewie, mokre gałązki nie trzeszczą, jest ślisko i nieprzyjemnie, ale oczy przyciąga żółtobrązowy kilim. Gdzieniegdzie błyśnie jarzębina czy rudobrązowa huba, czasem sfrunie spłoszony ptak. Zażywny staruszek  w towarzystwie wilczura Kowala pną się pod górę. O świcie, gdy wyruszali z Dworca Centralnego w kierunku Bielska-Białej, było rześko i cudnie, a potem zaczęła się mżawka. Jakiś współpasażer, współczując piechurom, doradzał powrót do domu, lecz pan Kowalski półżartobliwie odpowiedział, że stary wiarus nie cofa się przed byle deszczem. Rzeczywiście, niebojący się nieprzyjaznej natury, zawsze lubił ekstremalne warunki, w których mógł sprawdzić swoje możliwości. Teraz idą w stronę Magurki i kąpią się w  deszczu. Choć zbliża się południe i jeszcze daleko do zmierzchu, las ciemnieje i góra chowa się we mgle. Pan wsparty na kiju dziarsko zdąża do celu, stary  pies drepcze z podkulonym ogonem, wyraźnie  niezadowolony. Wolałby przysnąć pod pierzynką, ale pana ciągnie głód przygód. Od czasu do czasu Kowal wyniucha jakiś trop, może jeża, a może grubego zwierza, ale co to za atrakcja… Na dworze plucha i wichura, a oni prą naprzód, by raz jeszcze, na przekór słabości, zdobyć jakiś szczyt. W tym czasie wnuczka pana Kowalskiego pisze dyktando, więc dziadek mocno trzyma kciuki, a raczej jeden kciuk, bo w drugim dzierży kostur. Patrząc w smutne ślepia  Kowala, mówi: „Jeszcze chwila i zdobędziemy nasze Himalaje, ty dostaniesz garść chrupek, ja spałaszuję kanapki i odpłyniemy do domu. A nocą wrócimy do miasta młodsi co najmniej o dekadę.” Zwierzę rozumie, radośnie macha ogonem,  marzy o suchym posłaniu i myśli: „Ot, pieskie życie”.

2012

Bożydar Waszczyszyn, (lub Ważczyszyn) niespełna dwudziestopięcioletni Nowosądecczanin, mieszkający na obrzeżach miasta, w Alejach Poetów, wszedł do przydomowej komórki i z paździerzowej, niepomalowanej skrzynki, wyjął stustronicowy instruktarz, oprawiony w żółtozielony papier. Wróciwszy do domu, szybko minął przedpokój i wszedł z rozmachem do kuchni. Jego dobry nastrój, pobudzony bezchmurnym, lazurowym niebem i żarzącym słońcem, ewoluował w stronę hurraoptymizmu. Zamierzał napić się, sporządzonego według przepisu, który otrzymał od zaufanej kelnerki z luksusowej, nowo otwartej na krakowskim Rynku Głównym czekoladerii, cudownego w smaku, kakaowego drinka. Niestety, spotkał go srogi zawód. Po otwarciu lodówki jednym rzutem oka stwierdził, że pełnotłuste mleko w półlitrowej butelce, które przechowywał razem z francuskim serem typu brie i bryndzą, przysmakiem Podhalan, na górnej półce drzwi, zwarzyło się bezpowrotnie. Zważywszy ten fakt, wyjął z tekturowego pudełka herbatę, zaparzył w srebrnoszarym czajniku i wlał do filiżanki z miśnieńskiej porcelany. Zaopatrzony w gorący i aromatyczny napój chińskiego pochodzenia, zasiadł w skórzanym fotelu, tuż obok lampy z żółtym abażurem. Z kolumn głośnikowych stereofonicznej wieży, zainstalowanej w meblościance, dobywał się charakterystyczny, chrapliwie brzmiący głos murzyńskiego wokalisty, śpiewającego bluesowy megahit wszech czasów – “Dom wschodzącego słońca”. No cóż! Pełna sielanka, a tu trzeba się zabrać za studiowanie, przydatnych wprawdzie, ale nudnych instrukcji. Przecież jutro egzamin z procedur przeciwpożarowych.

Już miał rozpocząć kucie, kiedy jego uwagę zwrócił, leżący na mahoniowym stole, trzeci tom “Losów dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”, arcydzieła literatury europejskiej, autorstwa czeskiego pisarza Jarosława Haszka.

– Poczytam sobie trochę – postanowił – odprężę się co nieco przed poważną nauką.

Nie przypadkiem skusiło go czytanie fragmentów akurat tej powieści. Bożydar należał do wielojęzycznej rzeszy wielbicieli Szwejka, tego ponadczasowego i ponadnarodowego literackiego bohatera, czerpiących z jego postaci optymizm, humor, wolę przetrwania, wiarę w niezniszczalność człowieka i mądrość życiową. Przerzucił na chybił trafił kartki i otworzył na scenie, w której Szwejk opowiada pewnemu sierżantowi, w jaki sposób, austro – węgierski toromistrz tłumaczył maszyniście, jak ma zapamiętać czterocyfrowy numer lokomotywy. Maszynista znany był z tego, że nie miał pamięci do liczb, na dodatek zawsze gubił zapisane kartki. Przydługi wywód urzędnika, obrazowo opowiedziany przez Szwejka, to przykład na to, jak można beznadziejnie skomplikować najprostszą nawet sprawę.

Bożydar przeczytał jeszcze parę interesujących historyjek Szwejka, by
w końcu odłożyć książkę, wyłączyć radio i zabrać się do nauki.

2011

„Czyhanie na Dulcyneę”

Zażywny Przecław Mściwój Kowalski stał pod arkadami północnej pierzei mrzygłodzkiego rynku u wejścia do kawiarni „Hurysy Czatyrdahu”. Właściwie to nie stał, chodził w tę i we w tę wkoło wejścia, bo czekał na obiecane rendez-vous z fordanserką Dulcyneą de domo Nowak. Jucha go zalewała, bo ukochana była spóźniona, a co gorsza ischias nie dawał mu żyć. Miałożby się zamienić miłosne spotkanie, podczas którego miał sondować jej zamiary, w konsylium z poradami przeciwbólowymi? Nigdy! Na pohybel rwie zaczął sobie wyobrażać ożenek z ukochaną. W jej bukiecie przylaszczka i lwipyszczek, za nią błękitno-białe drużki, a on ma na sobie aksamitnoczarny fontaź. Ach, jakiż z niego gładysz! Czy dostaną ślub? On, kacerz i świszczypała, ona, fordanserka nie fordanserka, ale na pewno trudno komunikująca się wolnomyślna quasi-anarchofeministka. Na razie zjada go niepewność i czuje się jakby miał występować przed samym Wielkim Churałem, ale jeśli ma paść księżowskie nie, to nie. Ślubu nie dostaną, to tragedii nie będzie, peroruje sobie pod nosem. „Warto by się uspokoić. Wprzód niech się zjawi, usiądziemy i nasamprzód zamówię starkę, choć może bardziej właściwsza będzie lemoniada?”, perswaduje sobie półgłosem miętoląc cybuch nieodłącznej fajeczki.
Miejski rynek jest mały i ukwiecony na kształt wirydarza z zazielenionymi krużgankami. Kiedy Przecław czyhał u rzeczonego wejścia do kawiarni na swą ukochaną, znienacka zza kwietnej gęstwy wychynęło ku niemu pacholę giętkie a długie jak węgorz. W okamgnieniu stanęło przed naszym donżuanem. Zuch-chłopak, stając tuż-tuż, podał mu kopertę. Na pozór była zwykła, lecz zamaszyste hieroglify nie pozostawiały wątpliwości, że to pismo Dulcynei. Od razu przyszło Przecławowi do głowy kilka nie najpozytywniej nastrajających praw Murphy’ego. Mimo to otworzył kopertę i rozdzielił sczepione wewnątrz karteczki. Gros listu epatowało wprost hollywoodzkim hurraoptymizmem. Najważniejsza wszak była końcówka, w której Dulcynea nęci: „Rozżarzże naszą miłość! Spotkajże się luby ze mną w Jaworznie na dyktandzie, a ja, omdlawszy, padnę w Twe krzepkie ramiona”. Przecław zapomniał o rwie i pognał w te pędy.

Wojciech Śmieja

2009

     Niemłody już bądź co bądź król Kazimierz zmierzał do Hajnówki. Towarzyszyli mu nieliczni dworzanie. Wśród nich wyróżniał się rosły halabardnik w bezgrzebieniowym hełmie, z azerbejdżańskim handżarem za pasem. Nie przeszkadzała mu obecność hegemona. Bez żenady ów sfrancuziały hurrapatriota, nie będąc w stanie pamiętać o honorze czy jedynie zasadach rycerskiego etosu, wyjął zza pazuchy rżaną skibkę chleba, podniósł ją do ust i… opuścił. Zastanowiła go zielonożółta, w odcieniu indygokarminu, roślina położona na wierzch pajdy; ni to wilcze łyko, ni to wilczomlecz. Nie mniej uderzający był kosaćcowaty kształt korzenionóżki, porażający swą niepowtarzalnością.
Tymczasem hoży i krzepki monarcha z rozrzewnieniem myślał o niedawnym, lecz jakże podniosłym hołdzie złożonym przez ludy Północy. Wpierw harcownicy, uderzając  w brzeszczoty, próżno czekali na pełny dźwięk, brzmienie jakże dalekie od wszechogarniającego jazgotu. Potem parada harcowników, pojedynki, walki i sztychy na miecze, kopie, pięści. Była też miodunka i młódki zachwycające strojem i urodą. Wreszcie przemowa akademika, i to nie lada jaka. Coś na kształt homilii z nutką mikrohistoriozofii w makrokształcie uniwersalnych uogólnień. Oracji bądź co bądź najprzedniejszego mieszkańca wawelskich habitacji. Przypomniał sobie wręcz jej początek: „Wprzód niźli upartego ducha, w przód ruszyło me ciało…”
Kiedy król przypomniał sobie to zdarzenie, jego twarz stężała. To wspomnienie lektury czytanej przez ubogiego kleryka. Już wie. To „Pieśń o Rolandzie”:
„Zbroją się poganie w saraceńskie pancerze, wszystkie prawie z potrójnej plecionki, wiążą na głowie wyborne hełmy saragoskie, przypasują miecze z wieńskiej stali. Mają bogate tarcze, walenckie włócznie i sztandary białe, niebieskie i czerwone. Zostawili muły i wierzchowce, siadają na rumaki i jadą w zwartym szeregu. Dzień jest jasny, słońce piękne, nie masz zbroi, która by nie lśniła. Tysiąc trąb gra, iżby było piękniej. Hałas jest wielki: Francuzi usłyszeli go. Oliwier mówi: «Panie towarzyszu, bardzo to być może, jak mniemam, iż będziemy mieli sprawę z Saracenami». Odpowie Roland: «Ach, dałby to Bóg! Trzeba nam tu wytrwać dla naszego króla. Dla swego pana trzeba ścierpieć wszelką niedolę i znosić wielkie gorąco i wielkie zimno, i oddać skórę, i nałożyć głową. Niech każdy się gotuje młócić dobrze, iżby nas nie pohańbiono w pieśni! Hańba dla pogan, prawo dla chrześcijan. Nie ode mnie spodziewajcie się złego przykładu!»”.
Tak minął jeden dzień z życia Kazimierza Wielkiego.